środa, 9 maja 2012

Dziennik Bradeniowskiego cz.1

24 Kwietnia 2005
Saratoga Oaks Lodge
Saratoga CA USA

Dzień pierwszy

Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu…
Mmm.. nie sądzę by z braku wody w pustej szklance odechciało mi się pisać o tej porze. O nie. Kiedyś jak mi się zdarzy zabłądzić gdzieś w lesie, bądź w górach, kompletnie wycieńczony wędrówką i okarze się, choć to absurdalne, że w promieniu stu kilometrów nie znajdę źródła wody, to moją ostatnią wolą byłaby chęć spisania swoich myśli na przypadkowym kamieniu, pniu drzewa ( choć wiem że to nielegalne i karalne). W każdym razie na czymś co sprawi że informacja którą pozostawię dla potencjalnego odbiorcy nie wyblaknie jak kartka papieru, czy też nie ulegnie spaleniu, chociaż w tym ostatnim przypadku miałbym wielkiego pecha gdyby znalazł się śmiałek gotów spalić drzewo wraz z moim świadectwem istnienia. To „kiedyś” zdawało mi się być realne w perspektywie czasu, zważywszy że los mnie rzucił tu, do Saratogi, która kojarzy mi się na wiele sposobów. M.in. z wypoczynkiem w spa, pobytem w winiarni, restauracjach, zwiedzaniem Saratoga Village, japońskimi ogrodami Hakone oraz Pet Party. Jednym słowem nie ma co narzekać na nadmiar atrakcji.

Fakt że jest już grubo po północy, księżyc w pelni mieni sie na tle bezchmurnego nieba, a czas zlecial tak szybko, ze jakbym dopiero co slyszal pastora który odmowia modlitwe na zakonczenie dnia, Bertocella miałczącego na balkonie  co w moim odczuciu wygladalo na probe przypodobania sie okolicznym kitties i  Giuseppe łykajacego te jego pigulki na epilepsje. W koncu wszyscy poszli spac i zostalem tylko ja. No. Zmęczyła ich wyprawa na Mountain Winery. No ale widok na Silicon Valley zrekompensował wszystko. Trud i staranie nie poszły na marne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz