poniedziałek, 18 lipca 2011

Chciałbym opowiedzieć swoje życie kelnerowi..(7)


Po studiach dziennikarskich znalazłem pracę w lokalnej gazecie „Głos Berny”. Pismo stało się dość popularne za sprawą dość niskiej ceny, 50 groszy za egzemplarz, w formacie A4, pięćdziesięciostronicowe, w nagłówku widniała grafika przedstawiająca pobliskie Jeziorko Czerniakowskie z kominami EC Siekierki. Czytelnicy byli ciekawi co się dzieje w ich regionie, dlatego chętnie sięgali po artykuły o tematyce związanej z polityką, sportem, zdrowiem, ochroną środowiska, problematyką uzależnień itd. Gazeta ukazywała się od 2005 roku. Siedziba redakcji znajdowała się na ostatnim, trzynastym piętrze bloku mieszkalnego przy ul. Berna 1. Na 72 metrach kwadratowych rozmieszczono meble biurowe upakowane dokumentami, fotele, biurka, sprzęty komputerowe, artykuły biurowe itd. Pani Karolina, która pierwszego dnia mojej pracy, gościła mnie w redakcji, zaprowadziła mnie do stanowiska przy oknie i położyła kartkę papieru z wydrukowanymi poleceniami. Jeśli zdołasz się uporać ze wszystkim, jesteś wolny – odparła obojętnie. Urocza pani Renata zrobiła mi kawę espresso i posłała mi słodki uśmiech. Odgłosy klikania myszką, raptowne uderzanie opuszkami palców w klawiaturę, głośne rozmowy, to wszystko sprawiało, że czułem się nieswojo. Dlatego dogadałem się z kierowniczką działu i zamiast na 7 przychodziłem na 12. Nie miałem wielkich ambicji. Toteż zdawałem sobie sprawę, że jestem na razie na próbę i jeśli będę się obijał wyrzucą mnie przy pierwszej możliwej okazji. Wybrałem problematykę uzależnień. Nieraz wychodziłem z kryzysu alkoholowego, więc w tej materii miałem o wiele więcej do powiedzenia. Byłem alkoholikiem. Było mi wstyd przyznać się przed samym sobą że jestem uzależniony. Dopiero możliwość pisania dała mi szanse odbić się od dna. A stało się to za sprawą konkursu na najlepszy felieton, który ujrzałem w lipcowym numerze „Głosu Berny”. Tytuł „ Picie szkodzi, nie picie też szkodzi” brzmiał zachęcająco i to on stał się punktem zwrotnym w mojej karierze zawodowej. Nagroda pieniężna została zamieniona na staż w gazecie.
Redaktor naczelny okazał się bardzo w porządku człowiekiem. Oboje żeśmy zostawali do późna w redakcji skupieni na wypełnianiu swoich obowiązków. A było ich co nie miara. To nie tylko pisanie tekstów na komputerze, ale również przeprowadzanie wywiadów telefonicznych, nagrywanie, odsłuchiwanie i znów pisanie. Po godzinie 20 zamykaliśmy redakcję i szliśmy na miasto. Zazwyczaj do pubu na piwo. Pewnego wieczoru:
- Dwa budweisery, zmrożone do stolika przy oknie – zamówiłem. Usiadłem naprzeciwko Niego. Jak dotąd nie przeszliśmy na Ty. Redaktor naczelny Grzegorz Czyriakiewicz był osobą powszechnie znaną w mediach. Miał szerokie pojęcie na tematy związane z regionem jeziorka i okolicy. Przed kamerami ten sam co zawsze. Nikogo nie udawał, był po prostu sobą. Jego zasób słów i umiejętność operowania nimi zachęcały do słuchania. Raz na poważnie, indziej na wesoło. Czasami odnosiłem wrażenie, że mógłby prowadzić sam redakcję, ale nie był supermanem. Czas to pieniądz, a ludzie potrzebują naszych wieści i nie możemy ich zawieść.
- Panie Michale – zwrócił się do mnie – chciałbym odbyć z Panem poważną rozmowę. Otóż wiem, że interesuje się Pan sprawą zabójstwa Igora Trzaskacza. To był Pański wieloletni kolega z innej redakcji zresztą. Poznaliście się na studiach. Rozumiem, że jest Pan wstrząśnięty jego śmiercią. Ale proszę mi wierzyć. Sprawa jest już wyjaśniona. Pańskie wysiłki są daremne. Nawet jeśli byłoby prawdą jakoby rządzący maczali w tym palce, tym gorzej dla Pana.. – urwał wypowiedź by nachylić pełną szklankę piwa do ust i spić głębszy łyk. Ja natomiast siedziałem w pozycji wyprostowanej i patrzyłem na niego z uwagą w oczekiwaniu na dalszy ciąg słów redaktora. – Lubię Pana. Dlatego mam dla Pana propozycję. Jestem skłonny dać Panu podwyżkę, jeśli przestanie Pan zamieszczać na blogu kolejne swoje spostrzeżenia odnośnie sprawy Igora. Jeśli nie, będę zmuszony Pana zwolnić. – skończył i wziął drugi łyk. Moje piwo leżało nie tknięte, pianka opadła, a ja spoglądałem na niego z taką pogardą. Przeszywałem go wzrokiem na wylot. Wyszło na jaw kim jest naprawdę. Pierdolony hipokryta – pomyślałem. Wstałem i nawet się nie pożegnałem. Następnego dnia nie pojawiłem się w redakcji. Odsypiałem w samolocie linii Lufthansa już nad Atlantykiem w drodze do San Francisco. Welcome to USA, goodbye Polska!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz