piątek, 24 czerwca 2011

Chciałbym opowiedzieć swoje życie kelnerowi..(3)

            Pickup miał napęd na cztery koła co zwiększało możliwości trakcyjne eliminując ryzyko wejścia w poślizg podczas skręcania w wąskie alejki parkingu. Wyjechałem na South Market Street w kierunku Bazyliki Katedralnej św. Józefa. Dystans do pokonania niewielki, raptem 100 metrów w linii prostej lecz z powodu korków rzeczywisty czas podróży musiał się znacznie wydłużyć.  Spojrzałem pobieżnie na murzyna.
- Hej bro, trzymasz się jakoś?!– zapytałem nerwowo. Pot spływał mu strugami po karku i miał drgawki. Nie wyglądał za dobrze, jakby się naćpał czegoś. Powtarzał w kółko to samo: Me estoy muriendo, Me estoy muriendo…
Spojrzałem w prawe lusterko. Nie wierzyłem własnym oczom. Mężczyzna z siekierą nie dawał za wygraną i podążał truchtem chodnikiem rozglądając się wokół. Z sekundy na sekundę jego sylwetka stawała się coraz  bardziej wyrazista. Miał na sobie czerwoną flanelową koszulę, wytarte ciemne jeansy i skórzane kowbojki. Z twarzy wyglądał młodo, mógł mieć ze 20 lat. Zaskakujące, że jego ubiór kojarzył mi się z typowym drwalem, jakiego się widuje podczas Lumberjack Festival w Stillwater w Minnesotcie. Podjąłem decyzję instynktownie nie bacząc na konsekwencje. Wjechałem na środek parku Plaza de Cesar Chavez wprost na tryskające z ziemi wodne fontanny uważnie kontrolując otoczenie by nikogo nie potrącić. Zjechałem na ścieżkę dla pieszych wyprzedzając kolumny samochodów po prawej stronie. Zwolniłem i ominąłem baterię słoneczną zamontowaną na podwyższeniu, która przypominała pomnik przyrody. Wyjeżdżając z parku przejściem dla pieszych wcisnąłem mocniej pedał przyspieszenia wykorzystując okazję, że sygnalizator zmienił kolor światła na zielony. Minąłem San Jose Museum of Art. Wyprzedziłem białą Toyote Camry i na pomarańczowym świetle przejechałem skrzyżowanie
S Market St i W San Fernando St. Z piskiem opon zatrzymałem Silverado tuż przed głównym wejściem do bazyliki.
Teraz, to ja byłem cały spocony. Siedziałem w bezruchu rękami opierając się o koło kierownicy.  Auto nie stało równolegle względem ulicy lecz było obrócone o pewien kąt w taki sposób, że widziałem na wprost część ogrodzenia posiadłości kościelnej. W pewnym momencie ujrzałem coś niezwykłego. Kocur, olbrzymi jak wieprz, czarny jak sadza lub gawron podszedł.. tak jest, nie przewidziałem się … podszedł do siedzących meneli na murku przy bramie bazyliki. Wyrwał jednemu łapą butelkę taniego wina poczym wsadził sobie do paszczy i zaczął ssać jak bobasek smoczka. Drugi krzyknął:
- Kotom nie wolno! – awanturował się ów menel. Kocur zdenerwował się i zasadził mu kopniaka w brzuch i prawego sierpowego. Jego zwinność dawała mu przewagę nad pijakiem. Walka trwała krótko. Czarny kot zwyciężył jednogłośnie. Spłoszeni menele przeskoczyli bramkę i zniknęli gdzieś za rogiem. Dźwięk skrzypiących drzwi wejściowych bazyliki wystraszył zwierzę. Na pierwszy rzut oka zdawało mi się że widzę pastora, o ile można być pewnym tak oczywistej rzeczy po tym, jak się było świadkiem kociej bijatyki. Pastor był realnym tworem. Mogłem to stwierdzić w chwili, gdy obszedł przód pickupa a następnie otworzył drzwi kierowcy i kazał mi opuścić kabinę.
- Pastor Luppo, chciał się ojciec ze mną widzieć? – chciałem się upewnić.
- Tak, panie Bradeniowski, proszę za mną – wskazał uchylone drzwi głównego wejścia do bazyliki.
- A co z nim? – zwróciłem uwagę na murzyna który siedział nieruchomo. Już przestał reagować impulsywnie. Żył. Klatka piersiowa unosiła się i opadała łagodnie.
- Proszę się nie martwić. Bertocello odwiezie go do Santa Clara Medical Centre. Z pewnością Giuseppe zapomniał rano zażyć dawki 5 g metizolu, leku na nadczynność tarczycy. Objawy wyglądają groźnie to fakt, ale od tego się nie umiera. Już Pan Bóg ma go w swojej opiece - uśmiechnął się. Kocur, który przed chwilą walczył jak gladiator na arenie, pojawił się niespodziewanie by przytrzymać nam drzwi.
- Bertocello, jakiś ty dobrze wychowany – podziękował kocisku pochylając lekko głowę do przodu. Nie no, tego już za wiele – pomyślałem.
- Chce ojciec powiedzieć, że to jest Bertocello, i to coś odwiezie murzyna do szpitalu?! – wybuchnąłem.
- Proszę tak głośno nie krzyczeć – zwrócił mi uwagę pastor. Bertocello jest tu znanym i powszechnie szanowanym kotem. Jest uprzejmy i uczynny. Ale czas nagli. Wchodzimy.
Przekraczając próg żelaznych drzwi spojrzałem na kota z bliska. Cienkie sterczące białe wąsika kontrastowały z czernią jego sierści. Stał w rozkroku na dwóch łapach wyprostowany jakby połknął kij. Nasze spojrzenia spotkały się.
Oczy, które nie mrugają, które przyciągają i niepokoją, których źrenice zwężają się w wąską pionową szparkę lub rozszerzają się zadziwiająco, przesłaniając kolorowe tęczówki niby czarne perły. Takie były kota oczy.
- Moje znasz, Jerry – zwróciłem się do barmana z lekkim uśmiechem. On natomiast nie odpowiedział, tylko wskazał zegar na ścianie
- 2:15, Panie Michale, muszę Pana przeprosić, ale już czas zamykać lokal. Jakby mógł Pan zajść do mnie o tej samej porze na whisky z lodem? – zapytał niecierpliwie. Zgodziłem się. Zapłaciłem za 8 szklanek whisky i udałem się do wyjścia. Na zewnątrz czekała taksówka, która zabrała mnie do sektora C mieszczącego się w prawej części posesji. Uroczy młodzieniec o ciemnej karnacji uśmiechnął się jednoznacznie wskazując, że należy mu się napiwek. Dostał 10 dolców, pożegnał mnie na dobranoc i odjechał. Ja tymczasem spojrzałem w górę na rozgwieżdżone niebo i pomyślałem, że czas najwyższy skończyć z tym piciem. Tyle jeszcze mam spraw do wyjaśnienia, a ja sobie urządzam wieczór z barmanem. Stanąłem przed drzwiami pokoju 467, włożyłem klucz do zamka, przekręciłem dwa razy w lewo i nacisnąłem klamkę. Po wejściu do środka zapaliły się automatycznie wszystkie lampy oświetlając wnętrze pomieszczenia. Rozebrałem się do rosołu i wskoczyłem do kabiny na szybki prysznic. Minął kwadrans jak leżałem na plecach brzuchem do góry przykryty miłą w dotyku kołdrą z wyszytymi inicjałami hotelu LGL (Los Gatos Lodge). Powieki przysłoniły mi oczy. Zacząłem liczyć barany przeskakujące przez wirtualny płot. Zgubiłem się w okolicach drugiej setki. Dopiero odprężający Miles Davis w utworze Yor’re under arrest sprawił że chwilę później zapadłem w głęboki sen…

1 komentarz: