czwartek, 23 czerwca 2011

Chciałbym opowiedzieć swoje życie kelnerowi..(2)

         Gdy wychodziliśmy z Original Joe’s użyłem wolnej lewej ręki by sprawdzić godzinę. Zegarek na skórzanym pasku był inkrustowany wzorami przypominającymi liście akantu oplatające cyferblat. Wskazówki zamknięte od góry szklaną pokrywą, od dołu obudową mechanizmu śrubowego,  były pozłacane. Była 8:27 a.m. Skrzyżowanie South 1st Street i West San Carlos Street były mocno zakorkowane o tej porze. Przecisnęliśmy się bez trudu między samochodami i wkroczyliśmy do środka „Vestido”. Wnętrze było przestronne i mieściło odpowiednio rozplanowane sektory odzieżowe. Prawa część zarezerwowana dla mężczyzn lewa dla kobiet. Na końcu sali po prawej stronie zauważyłem punkt obsługi klienta i kasy, ale czarnoskóry w słomkowym kapeluszu skierował mnie na lewą stronę gdzie mieściły się przebieralnie.
-  Entra hombre blanco – zwrócił się do mnie murzyn zachrypniętym głosem wskazując palcem pierwszą z brzegu kabinę. Teraz miałem okazję dobrze się mu przyjrzeć. Miał może z 185 cm wzrostu, małą głowę z dwudniowym zarostem na twarzy, wąską klatkę piersiową, za to ramiona silnie umięśnione, co wyglądało pokracznie, tak jakby ręce były przyszyte do korpusu nitką i dyndały swobodnie. Nie musiał się chwalić, że zna hiszpański. Nie trudno było się domyślić jaką informację chciał mi przekazać. Cisnął w kąt kabiny moje przebranie i czekał aż wejdę do środka i zasunę parawan. Peruka czarna typu lata 70-te i przyklejane wąsy nie za bardzo mi przypadły do gustu. Do tego strój hipisowski o bujnej kolorystyce, coś w rodzaju efektu nieudanej imprezy alkoholowej następnego dnia. Zdjąłem buty, spodnie, marynarkę, jasnoniebieską koszulę w kratę i przyjrzałem się w lustrze. Sylwetka normalna, 180 cm wzrostu, oczy piwne, włosy krótko obcięte, szeroka klatka piersiowa, umięśnione uda i nogi, ręce średnio umięśnione. Kiedyś za młodu trenowałem bieganie amatorsko. Przywdziałem nowy strój. Wyszedłem z kabiny i ujrzałem czarnoskórego w słomkowym kapeluszu ubranego podobnie jak ja. Różniliśmy się jedynie kolorem peruk, on miał blond. Podeszliśmy do kasy. Urocza młoda blondyneczka widząc nas nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Mogłem się tylko domyślać, że uznała nas za ludzi o orientacji homoseksualnej, co mnie by osobiście obraziło, mnie stuprocentowego heteryka. Nasze przebrania nie były kupione w tym sklepie, mimo to mój kompan zapłacił za skórzany pasek, który chwycił przypadkowo w drodze do kasy. Po załatwieniu tej czynności  udaliśmy się do wyjścia. Wskazówki zegarka ustawiły się pod kątem prostym oznajmiając, że wybiła godzina 9 a.m.
            Okolica była mi dobrze znana. Na 170 South Market Street mieścił się the Fairmont San Jose, luksusowy 13 piętrowy hotelowy wieżowiec z widokiem na fontannę w parku Plaza de Cesar Chavez. Wynajmuję tam apartament na 12 piętrze z kuchnią, łazienką, sypialnią, salonem i obszernym balkonem, na którym spędzam większość część czasu. Na dachu wieżowca mieści się basen kąpielowy zawsze pełen roznegliżowanych pań w otoczeniu palm dających cień leżakowiczom. Obiad i kolację jem tu na miejscu. Jest drogo, za to wykwitnie i mogę zażyczyć sobie dowolnej potrawy. Ostatnio poprosiłem kelnera o hamburgera XXL z frytkami i coca colę 0,5 litra. Kwadrans później dostałem co chciałem i uwierz mi Jerry, w smaku podobnie jak w Macku. Na obsługę hotelową nie mogę narzekać. Raz pomagała mi dojść do drzwi pokoju, gdy po przyjeździe do San Jose postanowiłem oblać szczęśliwe dotarcie na miejsce. Podobno wtedy naubliżałem konsjerżce wyzywając ją od szmat, kurew itp. Po tym incydencie oczywiście przeprosiłem publicznie wręczając jej bukiet kwiatów na zgodę. Emocje lekko opadły lecz sądzę, że konsjerżka Jacqueline nadal żywi do mnie urazę. W sumie wcale mnie to nie dziwi, na jej miejscu zmieniłbym pracę.
            Od strony  West San Carlos Street vis a vis Original Joe’s Restaurant znajdował się bezpłatny parking samochodowy. Identyczne miejsca w tym rejonie San Jose są rzeczą powszechnie spotykaną. W Polsce znalezienie wolnego miejsca w centrum Warszawy graniczyłoby z cudem. Mijaliśmy kolejny rząd zaparkowanych aut aż w końcu czarnoskóry wskazał ręką dużego srebrnego pickupa. Podeszliśmy bliżej. Chevrolet Silverado LS, tak wskazywał napis z tyłu auta. Z przodu specyficzny wlot powietrza z naklejoną poprzecznie chromowaną listwą z wypośrodkowanym logo marki oraz podwójnymi reflektorami. Czarnoskóry cisnął rzeczy z przebieralni na pakę i rzucił mi kluczyki. W środku Silverado: skórzane obicia foteli, podłokietnik, automatyczna dźwignia zmiany biegów przy kierownicy, panel elektroniczny przy drzwiach kierowcy i pasażera z możliwością regulacji wysokości szyb, oparcia fotela, klimatyzacji oraz ergonomiczna deska rozdzielcza. I ja miałem prowadzić taką bestię co waży około 3 ton. Westchnąłem. Murzyn oparł się wygodnie na siedzeniu, wyjął z kieszeni koszuli paczkę Morley’ów i ustami wyciągnął papierosa. Wsadziłem kluczyk do stacyjki, przekręciłem i odpaliłem silnik.  
Ustawiłem dźwignię w położeniu N (neutral) a następnie czekałem na komendę Jedziemy by wrzucić R (reverse) a potem D (drive).
Czarnoskóry pstryknął zapaliczką i w tym momencie tylna szyba rozbiła się na malutkie kawałki. Poczułem, że jakiś ciężar dociąża tylną oś chevroleta. Odwróciłem się do tyłu nerwowo i zobaczyłem człowieka z siekierą.
- Kurwa, pierdolony! – krzyknąłem. Nie zastanawiałem się dłużej. Wrzuciłem bieg wsteczny i wyjechałem tyłem na ślepo demolując jakieś auto. Siła bezwładności wyrzuciła napastnika w powietrze i po chwili w lewym lusterku zobaczyłem go leżącego na asfalcie z zakrwawioną buzią. Siekierę trzymał cały czas przy sobie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz